poniedziałek, 9 marca 2015

Kair – zwiedzanie z biurem


Biuro (duży i dobry touroperator) ma swoje utarte ścieżki, nie powiem, że nudne, lecz z drugiej strony wcale nie najciekawsze, gdy odniesiemy się do tego, co można w Kairze zobaczyć. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od dumy Egipcjan, słynnego Muzeum Kairskiego, posadowionego w centrum przy znanym dzięki rewolucji i mediom placu Tahrir. Plac był obstawiony transporterami opancerzonymi, z których wystawali czuwający nad bezpieczeństwem publicznym żołnierze z karabinami gotowymi do użytku. Autokar nie mógł tam zaparkować, podwiózł nas tylko w pobliże muzeum i odjechał.

Czuwające na Palcu Tahrir wojsko widziane zza bramy Muzeum Kairskiego

Przed wejściem do gmachu muzeum musieliśmy oddać aparaty fotograficzne, gdyż pod żadnym pozorem w środku nie wolno niczego kręcić, ani fotografować. Na każdy aparat wydano kwitek i wrzucono je wszystkie do czarnego worka opatrzonego karteczką z numerem naszej grupy. „Żegnaj, Nikonku” – szepnęłam przez ściśnięte gardło. Cóż, trochę się bałam, że już go nie odzyskam.


Wejście do Muzeum Kairskiego

Potem rozdano nam audio-guide’y i rozpoczął się bieg przez muzealne korytarze za groźnym Łaelem, naszym przewodnikiem wynajętym na ten dzień przez biuro. Łael opowiadał bardzo ciekawe rzeczy o średnio ciekawych eksponatach zgromadzonych na parterze, a my trochę słuchaliśmy, a trochę się denerwowaliśmy, że nie wystarczy nam czasu na pierwsze piętro, gdzie są – jak wiadomo – najważniejsze atrakcje: mumie faraonów i skarby Tutanchamona. Nasze obawy były całkiem słuszne. Łael pokazał nam wspaniałą kolekcję sarkofagów i oznajmił, że teraz mamy 45 minut na samodzielne zwiedzanie. Nie wiem jak reszta grupy, ale my spociliśmy się jak myszy od biegania i nerwów towarzyszących poszukiwaniu odpowiednich sal. Na szczęście udało się nam obejrzeć wszystko to, co chcieliśmy: mumie faraonów i mumie zwierząt, mnóstwo kolorowej biżuterii i słynną maskę pośmiertną Tutanchamona. Tu muszę rzec, że zrobiliśmy małą skuchę: nie przyjrzeliśmy się masce pod kątem wydarzenia, które w postaci skandalu obiegło cały świat. Otóż na jesieni 2014 konserwatorzy podczas czyszczenia maski odłamali jej brodę. A żeby się to nie wydało, przykleili ją klejem epoksydowym i zrobili to po protu ohydnie, brudno, grubaśnie – niczym przedszkolaki. Niestety, ten news nam umknął i nie wiedzieliśmy, że trzeba patrzeć w miejsce gdzie broda łączy się z resztą. Szkoda… 

Mumie faraonów miejscami wyglądały jak lalki z tworzywa (nie chciało się wierzyć, że to autentyczne ludzkie szczątki), miejscami zaś przerażały – gdy np. wystawały obrane z ciała kości stóp i dłoni, albo widoczne były zęby lub rzęsy. Przez salę z mumiami zwierząt przepłynęliśmy jak duchy, nie zdążając niczego przeczytać – a szkoda, bo w przeciwieństwie do internetowych wydumek muzealne opisy eksponatów są rzetelnym źródłem wiedzy. Gdybyśmy mieli aparat, zrobilibyśmy fotokopie opisów do poczytania na później, ale aparaty nam zabrano, więc po prostu – guzik z pętelką.     

Potem zwiedzaliśmy Kair koptyjski. Tę chrześcijańską część miasta otacza mur, a pod murem – jak ten długi i szeroki – w czasie naszej wycieczki (czyli tuż przed rocznicą wydarzeń na placu Tahrir) rezydowały uzbrojone po zęby patrole mundurowych. Kazano nam iść wartko i w zwartym szyku, nie ociągać się, nie przystawać na loda, kawkę, piwko, czy zdjęcie. A lody i napoje kusiły, bo panował upał, jak to w Egipcie. Z drugiej strony ulicy przyjazny, arabski sprzedawca w zakurzonych klapkach wołał do nas po polsku: „Zimne piwo, zimne piwo!” – i machał kawałkiem papieru ze znajomym, swojskim napisem. Trzeba przyznać, że tamtejsi handlarze błyskawicznie orientują się, z jaką nacją mają do czynienia i wszczynają starania o klientów w odpowiedni sposób.


Najcenniejsze zabytki Kairu koptyjskiego to starożytne kościoły, zaś najbardziej znanym z nich jest Wiszący (albo Zawieszony) Kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Część jego murów pochodzi z IV w. – to jeden z najstarszych kościołów chrześcijańskich w Egipcie. Nazwa „Zawieszony” bierze się stąd, że jego nawy położone są wysoko (nad ziemią), a dokładnie zawieszone nad wąskim pasażem należącym do dawnej rzymskiej twierdzy. Do wspartych na belkach naw prowadzą wiszące schody w liczbie 29.


Pasaż, nad którym zawieszony jest koptyjski kościół Marii Panny. Widać rzymska bramę. 

W mojej ocenie kościół ów cudem architektury nie jest i właściwie dla Europejczyka nie wygląda egzotycznie, lecz kto chce liznąć historii Egiptu, powinien go zobaczyć i utrwalić sobie w głowie, iż religia chrześcijańska zawitała w Egipcie wcześniej niż islam.


Zawieszony Kościół. Zagadka: gdzie jest mój mąż?

Skądinąd wcale nie trzeba się zmuszać do zwiedzania, bowiem wnętrze jest nieszpetne: sporo ciemnego drewna, mnóstwo malowanych i rzeźbionych w tymże drewnie geometrycznych ornamentów, złote ikony, purpurowe kotary i rzędy kamiennych kolumn. Ciekawa mieszanka, trochę w klimatach cerkiewnych, a trochę w arabskich.  


Przez niebywale wąskie, zacienione uliczki (wykorzystane – jak każda przestrzeń w tym kraju – do handlowania czym się da) przedzieraliśmy się do kolejnego skarbu tego rejonu miasta. Szkoda, że zupełnie nie było czasu na studiowanie detali starej architektury. Zrobiłam tylko jedno zdjęcie i już byłam sporo w tyle za grupą - a musiałam się jej trzymać, żeby nie zginąć w labiryncie pasaży...



Kościół pw św. Sergiusza,  świątynię nieco młodszą niż Zawieszony Kościół, wzniesiono w miejscu, w którym jakoby wypoczywała po długiej podróży Święta Rodzina. Co do wystroju wnętrza, to nie mam nic do powiedzenia: w kościele trwały w najlepsze szeroko zakrojone prace remontowo-renowacyjne i wszystko było zasłonięte rusztowaniami oraz płachtami. Rzuciliśmy tylko okiem na nieciekawą, zalaną wodą piwniczkę (to tam odpoczywała święta Rodzina), zerknęliśmy na kolorową tablicę dla turystów, informującą o trasie podróży Świętej Rodziny do Egiptu, po czym pogoniono nas dalej.



Trzecim punktem była słynna Synagoga Ben Ezry, najstarsza synagoga w Kairze, z zewnątrz raczej nieciekawa, w środku całkiem ładna, z marmurowymi i złotymi elementami, pokryta ornamentami roślinnymi i geometrycznymi w stylu otomańskim. Pierwotnie był to kościół chrześcijański, lecz w XI w. Koptowie sprzedali go Żydom, by mieć za co uregulować podatki. Jest też plotka, że w tej właśnie świątyni schroniła się Święta Rodzina uciekając przed Herodem. Pilnujący synagogi personel chętnie przyjmuje ofiary na renowację, lecz nie daje nikomu zrobić ani jednej fotki. Podczas przemowy przewodnika turystów usadzonych w rzędzie pod ścianą pilnuje sroga pani, która wyczuwa najmniejsze drgnięcie każdej trzymajacej aparat ręki i pędzi ku niej z kopyta, by głośno skarcić jej niesubordynowanego właściciela. Dlatego najlepszy kadr z wnętrza jaki udało mi się ustrzelić (techniką shot-gun, z aparatu ułożego na kolanach i bez patrzenia w okienko) wygląda tak…


I to było na tyle, jeśli chodzi o Stary Kair Koptów. Na komendę i pod linijkę odmaszerowaliśmy do autokaru, żałując, że nie możemy skoczyć na pobliską stację metra, by sprawdzić, czy rzeczywiście kobiety jeżdżą nim w osobnym wagonach. Po drodze nie omieszkaliśmy zauważyć zrujnowanego bloku. Czy to jakaś wpadka budowlana, czy ślad rewolucji? Nie było czasu zapytać przewodnika, a potem o tym zapomnieliśmy.



W ostatnim etapie zwiedzania Kairu z biurem dopadliśmy Cytadelę Saladyna – i to było naprawdę coś! Autokar przebił się przez zakurzone, zakorkowane, hałaśliwe miasto, wjechał na wzgórze Mukattam i wypluł naszą grupę na parkingu pod samą cytadelą, tak więc nie mieliśmy sposobności przejść się żadnymi anonimowymi uliczkami i pogapić się na zwyczajne życie. Lecz naszą uwagę od razu przykuły mury i wieże twierdzy oraz wspaniały meczet Muhammada Alego.



Cytadela, zapoczątkowana w XII w., była rezydencją, a zarazem siedzibą rządową władców Egiptu. Na jej terenie znajduje się kilka meczetów i pałaców, a także muzeów. Myślę, że wiele z nich warto  obejrzeć, ale my poszliśmy tylko do głównego meczetu. Po zdeptanych brukach cytadeli włóczyły się liczne grupki arabskiej młodzieży, chyba wycieczki szkolne. I ku naszemu zdumieniu okazało się, że jasnoskóry i jasnowłosy (a w dodatku brodaty) chłop jak dąb, czyli wypisz-wymaluj mój małżonek, stanowi dla owej młodzieży wielką sensację. Tak wielką, że co chwila ktoś chciał strzelić sobie z moim mężusiem fotkę. Mieliśmy zatem zajęcie: mąż pozował, a ja pstrykałam. I tak co kilka kroków. Można powiedzieć, że na terenie cytadeli wybuchła swego rodzaju epidemia. Za każdym razem dostawałam do ręki kilka aparatów i komórek, aż wreszcie miałam tego dosyć. Naszła mnie przy okazji refleksja, że takie pozowanie do zdjęć i bycie obiektem tego rodzaju zainteresowania innych ludzi jest nieprzyjemne. Tymczasem podróżując do egzotycznych krajów my sami nie robimy niczego innego! Polujemy na lokalesów jak na małpy i pstrykamy fotki kiedy pracują lub wypoczywają, idą lub siedzą, piją lub jedzą, są smutni lub zmęczeni. Może więc warto się nad tym zastanowić?


Meczet Muhammada Alego nosi miano „najbardziej tureckiego meczetu Kairu”. Nie jest bardzo stary (powstał w XIX wieku), ale stał się najważniejszą świątynią Egiptu: bastionem islamu. Nazywa się go czasem Meczetem Alabastrowym. Trzeba przyznać, że zrobiono go z rozmachem. Dzięki imponującej kubaturze, marmurom ściennym, ogromnym żyrandolom i rzędom witrażowych okienek meczet ten zyskał w moich oczach godność świątyni. Małe meczety – tu proszę o wybaczenie wszystkich dobrych wyznawców islamu – są w jakiś sposób „nieświęte”. Cztery ściany, dywan i tyle.

Dziedziniec meczetu Muhammada Alego

Miło było zdjąć zmęczone, trekkingowe buty i usiąść w chłodzie i cieniu na dywanie, by posłuchać opowieści naszego przewodnika Łaela o islamie. Wprawdzie Łael mówił rzeczy podstawowe, o których już słyszałam (np. zwiedzając Maroko i Turcję) albo sama czytałam, ale chciałam, by jego wykład trwał jak najdłużej, żeby móc jak najdłużej posiedzieć i… powdychać serowatą woń przepoconych dywanów. Ach, woń-nie-woń, wszystko mi było jedno, byle tylko znowu gdzieś nie gonić! Cóż, na wycieczkach z biurami wszystko robi się na komendę i z zegarkiem w ręce.



Niestety, naszą małą nirwanę zakłóciły kolejne prośby arabskiej młodzieży o fotki z moim mężem, ewentualnie z pewną blondynką z naszej grupy mającą bardzo jasną karnację, a najlepiej z obojgiem. W końcu ktoś odciągnął dzieciaki od nas i je zbeształ. Nie mam pojęcia, czy był to ich nauczyciel, ojciec czy stryj, a może meczetowy woźny, lecz dobrze się stało, bo już mi zaczynał skakać gul. Potrzebowałam chwili skupienia, by przeniknąć wzrokiem półmrok wyciszonego dywanami wnętrza i przyjrzeć się jego wystrojowi, przywołującemu wspomnienia z wizyty w Błękitnym Meczecie w Stambule. I żeby zapamiętać coś więcej niż w kółko te same figle młodych małpek z komórkami w trybie „foto” - wprawdzie sympatycznych, ale jakże męczących.



Po wyjściu z meczetu przyszła pora na kontemplowanie słynnego widoku na miasto z cytadeli. A widok ten jest po prostu niesamowity. Zabudowa jest zadziwiająco gęsta, a budynki w większości niewykończone, co stwarza wrażenie gigantycznego placu budowy, zbiorowiska baraków, albo… slumsu.



W zabudowie wyróżniają się wieże i kopuły licznych meczetów – nie na darmo Kair nazywa się Miastem Tysiąca Minaretów. Numerem jeden są przepiękne meczety Hassana i Al-Rifai, znajdujące się bardzo blisko cytadeli. Dlaczego zwiedzania przynajmniej jednego z nich nie ma w programie wycieczki?


Mój mężulek nie patrzył jednak na meczety, ani nie liczył anten satelitarnych pokrywających domy-baraki, tylko szalał z obiektywem przy barierce, gdyż udało mu się wypatrzyć na horyzoncie zarysy piramid. Istotnie, warto było przebić się wzrokiem przez smog, bowiem dopiero z perspektywy miasta naprawdę widać, jak ogromne są te budowle.


Smog zaciemnia sprawę, ale na horyzoncie widoczne są piramidy!

Mnie interesowały bardziej detale, robiłam więc zbliżenia na zabudowania mieszkalne inkrustowane maleńkimi meczetami i utrwalałam odpadające tynki, zawalone gruzem dachy, sznury z suszącym się praniem. Robiąc takie zdjęcia czuję się, jakbym wykradała (a potem wywoziła do Polski) cząstkę tego świata – może dlatego sprawia mi to taką przyjemność?



A kiedy już nasyciliśmy się widokami z tarasu, zaczęliśmy przyglądać się ludziom oblegającym Alabastrowy Meczet. Nie dziwiły nas ich twarze, sylwetki, ani to, co robili – ot, ludzie, może o trochę innej niż nasza karnacji. Dziwiły nas natomiast ubiory kobiet. Takiego misz-maszu stylów nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. I nie chodzi tylko o to, że mniej więcej połowa kobiet (a może nawet więcej, zwłaszcza tych młodych) chodzi w spodniach, a reszta w długich spódnicach. Nierzadko dolna połowa ciała odziana jest w stylu zachodnim: dżinsy o z grubsza aktualnym modowo kroju i adidasy lub tenisówki. Zaś górna połowa ciała to styl islamu: na głowie i ramionach udrapowana obowiązkowa chusta, a do niej długi, zakrywający biodra i pośladki kabacik, z reguły w formie współczesnego swetra, żakietu lub kurteczki. Śmieszne!



W drodze na parking podziwialiśmy jeszcze uliczny grill – szkoda, że nie działający!


Powrót do hotelu przez miasto trwał ponad godzinę z powodu normalnych tutaj korków. Przez okna autokaru oglądaliśmy ulice Kairu. Wydawały się brudne, biedne i zatłoczone, ale także pełne zimowego życia. W lecie upał wysysa życie z większych arterii – może poza samochodami. Życia w ludzkiej postaci pozostaje niewiele i skupia się ono raczej w bocznych uliczkach.



Nasz hotel, niesławna Mayorca, znajdował się w dzielnicy Zamalek w pobliżu Wieży Kairskiej. Wyglądał (i pachniał), co tu kryć, ohydnie. Serwowano w nim też z dnia na dzień coraz bardziej spleśniałe śniadania. 


A widok z okien mówił sam za siebie…



Jednak miało to swoją zaletę. Mogliśmy się przyjrzeć życiu zwykłej, małej, kairskiej uliczki.



Wieczorem mogliśmy napić się kawy, naprawdę pysznej – z gałką muszkatołową i kardamonem, w zgrzebnym miejscu, które trudno nazwać kafejką, ale za to autentycznym, przeznaczonym dla autochtonów, nie dla turystów.




W tym przybytku kupiliśmy do domu pół kilograma świeżo mielonej kawy z korzennymi przyprawami - pyszności!

No i mogliśmy pójść na sok z trzciny cukrowej, przygotowywany w maleńkiej ulicznej dziupli. Nie twierdzę, że smak tego soku to nektar i ambrozja, lecz wstrętny nie jest i uważam, że spróbować warto. Oprócz zabytków i krajobrazów w podróży liczą się lokalne smaki, zapachy i klimaty.
Sok z trzciny cukrowej jest po prostu... słodki. Smacznego!
 
مرحبا



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz