sobota, 7 marca 2015

Kair - Matka Świata, Ojciec Śmieci

Większość wycieczek z biur turystycznych omija Kair, podwożąc turystów jedynie pod piramidy w Gizie, a czasem w Sakkarze. Tymczasem jest to miasto skryte w smogu, miasto pełne tajemnic, miasto szalone i obłędne, miasto potężne i zapierające dech w piersiach. Nazywane „matką świata”, „miastem-państwem” i „miastem tysiąca minaretów”, zajmuje obszar ponad 200 km2 i jest domem kilkunastu milionów ludzi, lecz ilu – nikt nie wie dokładnie. Szacunki zaczynają się od 16 mln, a kończą na 22 mln. Nieznana jest liczba ludzi zamieszkujących kairskie tabu – Miasto Umarłych, czyli stare cmentarze z grobowcami wykorzystywanymi jako domy mieszkalne przez najbiedniejszych. Do Kairu codziennie jedni przybywają gromadnie, inni zeń odchodzą. Nie sposób nad tym zapanować.
     Dla mnie Kair stanowił najważniejszy punkt programu „Rejs po Nilu”, na który zdecydowałam się właśnie dlatego, że pobyt w tym mieście był przewidziany na całe trzy dni. Jeden dzień trzeba było odliczyć, bo biuro zorganizowało wycieczkę szlakiem piramid (która była udana i zostanie opisana w innym poście). Ale pozostałe dwa poświęciliśmy Kairowi: jeden z biurem, jeden na własną rękę. Opiszę je w kolejnych postach.



Co jest w Kairze najbardziej pociągające? Chyba przede wszystkim to, że Kair ma swoje podwójne tabu: Miasto Umarłych i Miasto Śmieci. Turyści nie powinni zapuszczać się ani w ponure alejki Miasta Umarłych, ani między domy w Mieście Śmieci. Dla mnie oznaczało to tylko jedno: zapuścić się właśnie i pooddychać prawdziwym, stęchłym powietrzem! Ale w dzisiejszej dobie naprawdę nie należy tego robić. Mieszkańcy Miasta Umarłych nigdy nie byli życzliwi intruzom i gapiom, zaś rewolucja islamistyczna mogła te animozje jeszcze wzmocnić. Mieszkańcy Miasta Śmieci tolerują wizyty obcych, ale zwiedzanie ich dzielnicy jest dopuszczalne tylko w części ze skalnymi kościołami. Tam są parkingi dla autokarów i tam wolno się kręcić. Lecz o zaglądaniu w kąty części mieszkalnej nie może być mowy. Ludzie z Miasta Śmieci są wprawdzie Koptami, czyli chrześcijanami, nie islamistami, ale rewolucja czyni wszystkich podejrzanymi i podejrzliwymi.

     Podczas gdy zwiedzaliśmy Kair na własną rękę, czyli według własnego widzimisię, cały czas pilnował nas uzbrojony policjant. Oczywiście dla naszego bezpieczeństwa. Policjant stanowczo zabronił nam wyprawy do Miasta Umarłych, to znaczy po prostu nie zezwolił kierowcy busa na zatrzymanie się pod murem, żebyśmy mogli chociaż na kwadrans wejść na teren jednego z zamieszkałych cmentarzy. Tak więc narosło we mnie poczucie niezałatwionej sprawy, którą kiedyś będę musiała załatwić.
     W Mieście Śmieci byliśmy, ale tak jak wszyscy – w koptyjskich kościołach skalnych. Ze wzgórza kościelnego udało się nam popatrzeć z góry na część mieszkalną – chociaż tyle. Obraz był niezapomniany: morze niedokończonych domów z czerwonej cegły i białych anten satelitarnych, a na dachach sterty śmieci. Oprócz tego robiliśmy zdjęcia przez okno busa podczas przejazdu. Muszę jednak przyznać, że to, co najważniejsze, czyli "prawdziwe, stęchłe powietrze" poczuliśmy aż zanadto. Aż strach pomyśleć, jak tam czuć latem, skoro zimą jest tak nieprzyjemnie.



A co jest w Kairze najbardziej urzekające? Dla nas – widok na miasto ze wzgórza pod cytadelą. Ogrom całości i zagęszczenie zabudowań, niezliczona ilość sterczących w zasnute smogiem niebo potężnych minaretów, ukruszone przez ząb czasy kopuły malutkich meczetów, wszechobecne zniszczenie i niedokończenie, wrażenie chaosu i żywiołu, który może maleńką istotę ludzką wciągnąć i sponiewierać, a nawet zabić. To miasto jest kochającą matką tylko dla biednych. Przyjezdni, szczególnie biali i bogaci (choćby względnie), to obcy gatunek, jak przybysze z innych planet. Nigdy nie zrozumieją do końca, czym jest Kair. Kair ich łaskawie przyjmuje, bo przywożą pieniądze, lecz w głębi siebie - odrzuca. A jednak mam wrażenie, że mogłabym pokochać to miasto.




 

Co w Kairze oglądać? Wszystko, co się da. Cytadelę, meczety, kościoły koptyjskie, pałace, Nilometr i Muzeum Narodowe. Targi, uliczne kafejki, zakorkowane ulice i stacje metra.








Można tam spędzić tydzień, a nawet miesiąc. Chłonąć kolory i atmosferę, przysiadać na krzesełku wystawionym na chodnik, popijać kawę z kardamonem i gałką muszkatołową, pykać sziszę. Przyglądać się ludziom, trochę innym niż my, a trochę do nas podobnym. Wymieniać z nimi uśmiechy i zastanawiać się, czy na pewno są szczere. Porównywać ciężary ich ustawicznej walki o przetrwanie i jednoczesnej niefrasobliwości, cieszenia się chwilą. Poznawać zimowy rytm ich życia, tak inny od letniego marazmu.

Kair ma w sobie coś mrocznego, brudnego i śmierdzącego, a zarazem jest po prostu wspaniały, pełen godności i blasku. Chciałabym tam wrócić i poczuć to wszystko jeszcze raz…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz