wtorek, 6 stycznia 2015

Asy w rękawach Bałtyku: Bornholm

Bornholm był tak dawno… Siedemnaście lat temu, czyli roku pańskiego 1997… Ale zrobił na mnie ogromne wrażenie i wciąż mam wiele w pamięci. Na przykład to, że trafiliśmy na zakwit morza i całe wschodnie wybrzeże wyspy okrutnie cuchnęło rozkładającymi się glonami. Jedne glony były zielone, inne zadziwiająco krwistoczerwone… I, niestety, nie tylko glonami cuchnęło - również morskimi stworzeniami, które jeszcze za życia zaplątały się w glonowy kożuch i oddały w nim ducha, by w cieple słonecznych dni rozpocząć gnicie. W kożuch zaplątywały się także mewy i rybitwy. Konały powoli, gniły sobie cicho ku chwale siarkowodoru i amoniaku, a ja musiałam zatykać nos. Naprawdę, chwilami zbierało mi się na wymioty. Może dlatego, że byłam w ciąży…

Zakwit czerwonych glonów w lipcu 1997 na Bornholmie
Z powodu tych zapaszków niektóre kempingi nad morzem opustoszały, więc można było do upadłego przymierzać się do kolejnych (oczywiście coraz lepszych) miejsc na namiot.

Nasz najazd na kemping w Sandvig-Allinge
Chętnych na rejsy stateczkami wzdłuż brzegu wyspy też było mniej niż zwykle. Ale co tam… Wakacje na Bornholmie były i tak bajkowe. Przez dwa tygodnie poznawaliśmy uroki wschodniej części wyspy. Aż dziw brał, że na jednej niewielkiej wyspie jest tyle różnych typów wybrzeża: białe piaski, skaliste klify, głazowiska… Oprócz nadmorskich cudów, które za chwilę opiszę, w pamięć zapadły mi białe kościoły rotundowe z XII wieku. Na wyspie są cztery: w Østerlars, Olsker, Nyker i Nylars – a każdy inny! Ich oryginalność widoczna jest zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Takich kościołów nie widziałam nigdzie indziej na świecie (aczkolwiek wiem, że np. w Danii jest jeszcze piąty).

Biały "okrągły" kościół z XII w. w Olsker
Ponieważ w tej serii postów mam trzymać się tematu, czyli Bałtyku, nie będę więcej opowiadać o kościołach, ani o interiorze wyspy. Skoncentruję się na tym, co można znaleźć na brzegu. I zacznę od tego, że w miejscowości Sandvig-Allinge, gdzie mieszkaliśmy na wielce przyzwoitym kempingu z widokiem na morze, po raz pierwszy zobaczyliśmy skaliste wybrzeże północnego Bornholmu. Mimo, że tego dnia chmury szczodrze częstowały ziemię przelotnymi deszczykami, wróciliśmy ze spaceru zachwyceni. Jakże inny od naszego, polskiego, jest tutejszy Bałtyk!

Skaliste wybrzeże w Sandvig-Allinge

Gdy tylko nastała słoneczna pogoda, ruszyliśmy do twierdzy Hammershus. Szliśmy pieszo przez odludną krainę wielu wzgórz, wielu lasów i jednego starego kamieniołomu, zalanego niesamowicie turkusową (łamane na szmaragdową) wodą
 
Zalane kamieniołomy na Bornholmie (okolica Hammeren)
Zaryzykuję twierdzenie, że innych twierdz typu gotyckie zamczysko nad samym Bałtykiem nie ma: ta jest jedyna (a jeśli ktoś zna jakąś inną, proszę o komentarz). Nie dość tego, jest to – według Pascala - największa twierdza tego typu w Europie Pn. (z czego wnoszę że taki np. Malbork albo leży w Europie Pd., albo też nie jest twierdzą TEGO TYPU). Hammershus wznieśli w XIII w. Duńczycy na malowniczych skałach Hammeren. I właśnie położenie ruin, a nie ich sylwetka, wzbudza największy zachwyt. Twierdza prezentuje się wspaniale od strony morza, a jeszcze lepiej z lotu ptaka.

Zrujnowana twierdza Hammershus, największa w Skandynawii
Spacer po znajdujących się w pobliżu zamku skalistych klifach, w które biją spienione fale, zaspokoi potrzeby niejednego estety. Ja w każdym razie byłam tam bardzo szczęśliwa, obcując z ciepłem słońca, świeżością wiatru i sykiem piany rozbijanej o skały. Chwilami zdawało mi się, że jestem w Afryce nad Atlantykiem – no popatrzcie tylko!

Wzgórza Hammeren na Bornholmie, czy może jednak Afryka?
Mój czteromiesięczny brzuch zrobił się już wyraźnie zaokrąglony, a że nie miałam jeszcze badania usg i nie wiedziałam, jakie dokładnie stworzonko się w nim kryło, patrzyłam spod twierdzy w lazurową toń Bałtyku i próbowałam zgadnąć, czy będę matką syna, czy córki. Co ciekawe, kilka dni później Bornholm odpowiedział mi na to pytanie – lecz o tym za parę akapitów.

Kto dotarł na piechotę do zamku Hammershus i jeszcze nie opuściło go męstwo, może przejść się kawałek dalej, do Kaplicy Jona (Jons Kapel). Taką nazwę nosi granitowa turnia wznosząca się na samym brzegu morza, skalistym i podziurawionym licznymi jaskiniami. Zgodnie z legendą, z turni tej głośno snuł biblijne przypowieści pustelnik Jon, zamieszkujący pobliskie jaskinie. Jaskinie owe Jon zaadaptował na rozmaite niezbędne pustelnikowi pomieszczenia, jak zakrystia, alkowa, refektarz czy piwniczka. Celem jego życia było nawrócenie Bornholmczyków na chrześcijaństwo. Złośliwi powiadają, że w dni, w które nie odwiedził go żaden człowiek, Jon głosił swe kazania mewom.

Jons Kapel - legendarna pustelnia skalna
Odnosząc się do walorów turystycznych Jons Kapel, powiem tak: legenda czyni to miejsce ciekawym i pozwala je na dłużej zapamiętać, jednak nic rzucającego na kolana się tam nie zobaczy.
    Znacznie większą morską atrakcją Bornholmu jest skalne sanktuarium Helligsdomklipperne. W średniowieczu na skraju 20-metrowego klifu stała tu kaplica, zaś u jego podnóża szeptało źródełko z wodą, którą uważano za cudowną. Dziś po kaplicy nie ma śladu, a turyści podziwiają dzieło erozji, która w szarobrązowych gnejsach wyrzeźbiła kolumienki, wąwozy i groty.

Dzieło erozji w Helligsdomklipperne
Najlepszym sposobem na obejrzenie tego fragmentu wybrzeża jest godzinny rejs łodzią – i tak też zrobiliśmy. Popłynęliśmy jednak tylko w jedną stronę, a potem wracaliśmy pieszo po klifie, rzucając z lekka zastrachane spojrzenia w dół, lecz nie rezygnując z zajrzenia w każdą dziurę i szparę. Warto było!

Ja (wieki temu) w Helligsdomklipperne
Zupełnie inne atrakcje czekały nas w Gudhjem, gdzie przez kilka dni byliśmy jedynymi mieszkańcami opustoszałego z powodu zakwitu kempingu nad samym morzem. Gudhjem to ładne i zadbane miasteczko z kolorowymi domkami, malwami wyrastającymi wprost z asfaltu, pólkami do mini-golfa oraz licznymi wędzarniami ryb.

Wędzarnia ryb - śledziki "bornholmery" suszą się przed wędzeniem
To właśnie tu trzeba spróbować kulinarnej specjalności wyspy, zwanej „słońcem nad Borholmem”. Jest to, jak łatwo zgadnąć „coś z ryb”, a konkretnie kanapka z czarnego, gliniastego chleba obłożonego wędzonym śledziem, rzodkiewką i koperkiem, z surowym żółtkiem w roli słońca po środku. Jadłam – i to nie raz! Było przepyszne. Dopiero na Bornholmie przekonałam się, że nigdy wcześniej nie było mi dane poznać smaku naprawdę świeżego śledzia. Nota bene, to właśnie w Gudhjem można (i należy) iść do słynnego bufetu rybnego, gdzie płaci się mniej więcej jak w Polsce za obiad w dobrej restauracji, a można sobie nałożyć na talerz rybnych specjałów na zimno ile się chce. Tak znakomitych śledzi, sałatek i ryb wędzonych jak tam nie jadłam nigdy przedtem, ani nigdy potem. Toteż nie mogłam się oprzeć i dopóki mieszkaliśmy na kempingu w Gudhjem, do bufetu mknęłam codziennie. Wytaczałam się stamtąd krokiem pijanego, chociaż o alkoholu nie było mowy - byłam przecież w ciąży. Doprawdy nie wiem, jak w moim brzuchu mieściło się dziecko i jeszcze tyle ryb.                
  
Przyszedł jednak czas na porzucenie bufetu: trzeba było przenieść się na południe wyspy, do Dueodde. Dueodde to największa i najpiękniejsza plaża Bornholmu. Ponieważ w tamtych dawnych czasach nie mieliśmy jeszcze samochodu, na nadmorski kemping przyjechaliśmy autobusem. Namiot postawiliśmy tuż przy plaży i już po chwili mogliśmy podziwiać od strony morza olśniewająco białe piaski, zaś od strony lądu puszyste trawy i zielone sosny, zasadzone tu dla powstrzymania erozji wydm w XVIII wieku.

Białe piaski Dueodde
Dueodde ciągnie się wzdłuż morza na odcinku kilkunastu km i jest obszarem chronionym – acz w pełni dostępnym. Oj, tak, w dostępność Dueodde nie można wątpić ani przez chwilę… Napatrzyliśmy się tam na pyzate (i gołe), zarumienione od słońca niemieckie pupy do woli i jeszcze więcej. Gołe, rumiane pupy walały się wszędzie po plaży, lecz roiło się od nich także w kempingowych sanitariatach, chociaż kemping, ani w ogóle Bornholm, nie reklamował się jako ostoja naturyzmu. Cóż… Wtedy nie mieliśmy pojęcia, że naturyzm jest w Danii legalny, a więc domyślny i reklama nie jest potrzebna. Skądinąd, Niemcy tak już mają, że lubią się pokazać publicznie bez żadnych tajemnic.

Wydmy Dueodde
W ramach wycieczek krajoznawczych przeczesaliśmy w rejonie Dueodde wiele wydm. Wydmy są niezbyt wysokie, ale dzięki jasnemu piaskowi cieszą oko, a jak przy tym parzą w stopy! Snuliśmy się po nich w okolicy starej latarni morskiej (jednej z trzech) przez bite dwie godziny, a gdy poczuliśmy się jak Beduini po dwóch tygodniach wędrówki przez Saharę, zeszliśmy na plażę. Przy brzegu woda w Dueodde jest płytka, więc trzeba iść ze 100 metrów w głąb morza, żeby się zanurzyć.

Woda w Dueodde - czyściutka i płyciutka
Miejscami rozkosz plażowania w tym duńskim raju psuły nam glony – na szczęście udawało się nam jakoś uwolnić od ich obmierzłego widoku tudzież fetoru. Musieliśmy jednak pokonywać plażą odległości mierzone, dla zajęcia czymś intelektu, w milach angielskich. I właśnie w białych piaskach Dueodde znalazłam odpowiedź na to, czy noszę w swym łonie syna, czy córkę. Oto nastąpiłam bosą stopą na coś twardego, syknęłam bólu, spojrzałam w dół i zobaczyłam… plastikową laleczkę wielkości 5 cm z maleńkim, uroczym siusiaczkiem. A trzeba Wam wiedzieć, że w owych czasach lalka-chłopczyk nie zdarzała się często nawet w sklepach z zabawkami… No i co? No i wróżba się była spełniła, a laleczkę mam do dziś (jak się do niej dogrzebię, wrzucę fotkę na bloga).
Tu zostawiam miejsce na obiecaną fotkę!

Ostatni dzień na Bornholmie powitaliśmy wraz ze słońcem wynurzającym się zza horyzontu…

Wschód słońca na bornholmskiej plaży
… i pożegnaliśmy spojrzeniem z promu na oddalające się z wolna miasteczko Ronne. Ahoj!

Port w Ronne
Na pewno tu jeszcze wrócimy. Myślę, że niedługo…

Ⓒ oscillatoria

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz