poniedziałek, 9 marca 2015

Kair – zwiedzanie z biurem


Biuro (duży i dobry touroperator) ma swoje utarte ścieżki, nie powiem, że nudne, lecz z drugiej strony wcale nie najciekawsze, gdy odniesiemy się do tego, co można w Kairze zobaczyć. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od dumy Egipcjan, słynnego Muzeum Kairskiego, posadowionego w centrum przy znanym dzięki rewolucji i mediom placu Tahrir. Plac był obstawiony transporterami opancerzonymi, z których wystawali czuwający nad bezpieczeństwem publicznym żołnierze z karabinami gotowymi do użytku. Autokar nie mógł tam zaparkować, podwiózł nas tylko w pobliże muzeum i odjechał.

Czuwające na Palcu Tahrir wojsko widziane zza bramy Muzeum Kairskiego

Przed wejściem do gmachu muzeum musieliśmy oddać aparaty fotograficzne, gdyż pod żadnym pozorem w środku nie wolno niczego kręcić, ani fotografować. Na każdy aparat wydano kwitek i wrzucono je wszystkie do czarnego worka opatrzonego karteczką z numerem naszej grupy. „Żegnaj, Nikonku” – szepnęłam przez ściśnięte gardło. Cóż, trochę się bałam, że już go nie odzyskam.


Wejście do Muzeum Kairskiego

Potem rozdano nam audio-guide’y i rozpoczął się bieg przez muzealne korytarze za groźnym Łaelem, naszym przewodnikiem wynajętym na ten dzień przez biuro. Łael opowiadał bardzo ciekawe rzeczy o średnio ciekawych eksponatach zgromadzonych na parterze, a my trochę słuchaliśmy, a trochę się denerwowaliśmy, że nie wystarczy nam czasu na pierwsze piętro, gdzie są – jak wiadomo – najważniejsze atrakcje: mumie faraonów i skarby Tutanchamona. Nasze obawy były całkiem słuszne. Łael pokazał nam wspaniałą kolekcję sarkofagów i oznajmił, że teraz mamy 45 minut na samodzielne zwiedzanie. Nie wiem jak reszta grupy, ale my spociliśmy się jak myszy od biegania i nerwów towarzyszących poszukiwaniu odpowiednich sal. Na szczęście udało się nam obejrzeć wszystko to, co chcieliśmy: mumie faraonów i mumie zwierząt, mnóstwo kolorowej biżuterii i słynną maskę pośmiertną Tutanchamona. Tu muszę rzec, że zrobiliśmy małą skuchę: nie przyjrzeliśmy się masce pod kątem wydarzenia, które w postaci skandalu obiegło cały świat. Otóż na jesieni 2014 konserwatorzy podczas czyszczenia maski odłamali jej brodę. A żeby się to nie wydało, przykleili ją klejem epoksydowym i zrobili to po protu ohydnie, brudno, grubaśnie – niczym przedszkolaki. Niestety, ten news nam umknął i nie wiedzieliśmy, że trzeba patrzeć w miejsce gdzie broda łączy się z resztą. Szkoda… 

Mumie faraonów miejscami wyglądały jak lalki z tworzywa (nie chciało się wierzyć, że to autentyczne ludzkie szczątki), miejscami zaś przerażały – gdy np. wystawały obrane z ciała kości stóp i dłoni, albo widoczne były zęby lub rzęsy. Przez salę z mumiami zwierząt przepłynęliśmy jak duchy, nie zdążając niczego przeczytać – a szkoda, bo w przeciwieństwie do internetowych wydumek muzealne opisy eksponatów są rzetelnym źródłem wiedzy. Gdybyśmy mieli aparat, zrobilibyśmy fotokopie opisów do poczytania na później, ale aparaty nam zabrano, więc po prostu – guzik z pętelką.     

Potem zwiedzaliśmy Kair koptyjski. Tę chrześcijańską część miasta otacza mur, a pod murem – jak ten długi i szeroki – w czasie naszej wycieczki (czyli tuż przed rocznicą wydarzeń na placu Tahrir) rezydowały uzbrojone po zęby patrole mundurowych. Kazano nam iść wartko i w zwartym szyku, nie ociągać się, nie przystawać na loda, kawkę, piwko, czy zdjęcie. A lody i napoje kusiły, bo panował upał, jak to w Egipcie. Z drugiej strony ulicy przyjazny, arabski sprzedawca w zakurzonych klapkach wołał do nas po polsku: „Zimne piwo, zimne piwo!” – i machał kawałkiem papieru ze znajomym, swojskim napisem. Trzeba przyznać, że tamtejsi handlarze błyskawicznie orientują się, z jaką nacją mają do czynienia i wszczynają starania o klientów w odpowiedni sposób.


Najcenniejsze zabytki Kairu koptyjskiego to starożytne kościoły, zaś najbardziej znanym z nich jest Wiszący (albo Zawieszony) Kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Część jego murów pochodzi z IV w. – to jeden z najstarszych kościołów chrześcijańskich w Egipcie. Nazwa „Zawieszony” bierze się stąd, że jego nawy położone są wysoko (nad ziemią), a dokładnie zawieszone nad wąskim pasażem należącym do dawnej rzymskiej twierdzy. Do wspartych na belkach naw prowadzą wiszące schody w liczbie 29.


Pasaż, nad którym zawieszony jest koptyjski kościół Marii Panny. Widać rzymska bramę. 

W mojej ocenie kościół ów cudem architektury nie jest i właściwie dla Europejczyka nie wygląda egzotycznie, lecz kto chce liznąć historii Egiptu, powinien go zobaczyć i utrwalić sobie w głowie, iż religia chrześcijańska zawitała w Egipcie wcześniej niż islam.


Zawieszony Kościół. Zagadka: gdzie jest mój mąż?

Skądinąd wcale nie trzeba się zmuszać do zwiedzania, bowiem wnętrze jest nieszpetne: sporo ciemnego drewna, mnóstwo malowanych i rzeźbionych w tymże drewnie geometrycznych ornamentów, złote ikony, purpurowe kotary i rzędy kamiennych kolumn. Ciekawa mieszanka, trochę w klimatach cerkiewnych, a trochę w arabskich.  


Przez niebywale wąskie, zacienione uliczki (wykorzystane – jak każda przestrzeń w tym kraju – do handlowania czym się da) przedzieraliśmy się do kolejnego skarbu tego rejonu miasta. Szkoda, że zupełnie nie było czasu na studiowanie detali starej architektury. Zrobiłam tylko jedno zdjęcie i już byłam sporo w tyle za grupą - a musiałam się jej trzymać, żeby nie zginąć w labiryncie pasaży...



Kościół pw św. Sergiusza,  świątynię nieco młodszą niż Zawieszony Kościół, wzniesiono w miejscu, w którym jakoby wypoczywała po długiej podróży Święta Rodzina. Co do wystroju wnętrza, to nie mam nic do powiedzenia: w kościele trwały w najlepsze szeroko zakrojone prace remontowo-renowacyjne i wszystko było zasłonięte rusztowaniami oraz płachtami. Rzuciliśmy tylko okiem na nieciekawą, zalaną wodą piwniczkę (to tam odpoczywała święta Rodzina), zerknęliśmy na kolorową tablicę dla turystów, informującą o trasie podróży Świętej Rodziny do Egiptu, po czym pogoniono nas dalej.



Trzecim punktem była słynna Synagoga Ben Ezry, najstarsza synagoga w Kairze, z zewnątrz raczej nieciekawa, w środku całkiem ładna, z marmurowymi i złotymi elementami, pokryta ornamentami roślinnymi i geometrycznymi w stylu otomańskim. Pierwotnie był to kościół chrześcijański, lecz w XI w. Koptowie sprzedali go Żydom, by mieć za co uregulować podatki. Jest też plotka, że w tej właśnie świątyni schroniła się Święta Rodzina uciekając przed Herodem. Pilnujący synagogi personel chętnie przyjmuje ofiary na renowację, lecz nie daje nikomu zrobić ani jednej fotki. Podczas przemowy przewodnika turystów usadzonych w rzędzie pod ścianą pilnuje sroga pani, która wyczuwa najmniejsze drgnięcie każdej trzymajacej aparat ręki i pędzi ku niej z kopyta, by głośno skarcić jej niesubordynowanego właściciela. Dlatego najlepszy kadr z wnętrza jaki udało mi się ustrzelić (techniką shot-gun, z aparatu ułożego na kolanach i bez patrzenia w okienko) wygląda tak…


I to było na tyle, jeśli chodzi o Stary Kair Koptów. Na komendę i pod linijkę odmaszerowaliśmy do autokaru, żałując, że nie możemy skoczyć na pobliską stację metra, by sprawdzić, czy rzeczywiście kobiety jeżdżą nim w osobnym wagonach. Po drodze nie omieszkaliśmy zauważyć zrujnowanego bloku. Czy to jakaś wpadka budowlana, czy ślad rewolucji? Nie było czasu zapytać przewodnika, a potem o tym zapomnieliśmy.



W ostatnim etapie zwiedzania Kairu z biurem dopadliśmy Cytadelę Saladyna – i to było naprawdę coś! Autokar przebił się przez zakurzone, zakorkowane, hałaśliwe miasto, wjechał na wzgórze Mukattam i wypluł naszą grupę na parkingu pod samą cytadelą, tak więc nie mieliśmy sposobności przejść się żadnymi anonimowymi uliczkami i pogapić się na zwyczajne życie. Lecz naszą uwagę od razu przykuły mury i wieże twierdzy oraz wspaniały meczet Muhammada Alego.



Cytadela, zapoczątkowana w XII w., była rezydencją, a zarazem siedzibą rządową władców Egiptu. Na jej terenie znajduje się kilka meczetów i pałaców, a także muzeów. Myślę, że wiele z nich warto  obejrzeć, ale my poszliśmy tylko do głównego meczetu. Po zdeptanych brukach cytadeli włóczyły się liczne grupki arabskiej młodzieży, chyba wycieczki szkolne. I ku naszemu zdumieniu okazało się, że jasnoskóry i jasnowłosy (a w dodatku brodaty) chłop jak dąb, czyli wypisz-wymaluj mój małżonek, stanowi dla owej młodzieży wielką sensację. Tak wielką, że co chwila ktoś chciał strzelić sobie z moim mężusiem fotkę. Mieliśmy zatem zajęcie: mąż pozował, a ja pstrykałam. I tak co kilka kroków. Można powiedzieć, że na terenie cytadeli wybuchła swego rodzaju epidemia. Za każdym razem dostawałam do ręki kilka aparatów i komórek, aż wreszcie miałam tego dosyć. Naszła mnie przy okazji refleksja, że takie pozowanie do zdjęć i bycie obiektem tego rodzaju zainteresowania innych ludzi jest nieprzyjemne. Tymczasem podróżując do egzotycznych krajów my sami nie robimy niczego innego! Polujemy na lokalesów jak na małpy i pstrykamy fotki kiedy pracują lub wypoczywają, idą lub siedzą, piją lub jedzą, są smutni lub zmęczeni. Może więc warto się nad tym zastanowić?


Meczet Muhammada Alego nosi miano „najbardziej tureckiego meczetu Kairu”. Nie jest bardzo stary (powstał w XIX wieku), ale stał się najważniejszą świątynią Egiptu: bastionem islamu. Nazywa się go czasem Meczetem Alabastrowym. Trzeba przyznać, że zrobiono go z rozmachem. Dzięki imponującej kubaturze, marmurom ściennym, ogromnym żyrandolom i rzędom witrażowych okienek meczet ten zyskał w moich oczach godność świątyni. Małe meczety – tu proszę o wybaczenie wszystkich dobrych wyznawców islamu – są w jakiś sposób „nieświęte”. Cztery ściany, dywan i tyle.

Dziedziniec meczetu Muhammada Alego

Miło było zdjąć zmęczone, trekkingowe buty i usiąść w chłodzie i cieniu na dywanie, by posłuchać opowieści naszego przewodnika Łaela o islamie. Wprawdzie Łael mówił rzeczy podstawowe, o których już słyszałam (np. zwiedzając Maroko i Turcję) albo sama czytałam, ale chciałam, by jego wykład trwał jak najdłużej, żeby móc jak najdłużej posiedzieć i… powdychać serowatą woń przepoconych dywanów. Ach, woń-nie-woń, wszystko mi było jedno, byle tylko znowu gdzieś nie gonić! Cóż, na wycieczkach z biurami wszystko robi się na komendę i z zegarkiem w ręce.



Niestety, naszą małą nirwanę zakłóciły kolejne prośby arabskiej młodzieży o fotki z moim mężem, ewentualnie z pewną blondynką z naszej grupy mającą bardzo jasną karnację, a najlepiej z obojgiem. W końcu ktoś odciągnął dzieciaki od nas i je zbeształ. Nie mam pojęcia, czy był to ich nauczyciel, ojciec czy stryj, a może meczetowy woźny, lecz dobrze się stało, bo już mi zaczynał skakać gul. Potrzebowałam chwili skupienia, by przeniknąć wzrokiem półmrok wyciszonego dywanami wnętrza i przyjrzeć się jego wystrojowi, przywołującemu wspomnienia z wizyty w Błękitnym Meczecie w Stambule. I żeby zapamiętać coś więcej niż w kółko te same figle młodych małpek z komórkami w trybie „foto” - wprawdzie sympatycznych, ale jakże męczących.



Po wyjściu z meczetu przyszła pora na kontemplowanie słynnego widoku na miasto z cytadeli. A widok ten jest po prostu niesamowity. Zabudowa jest zadziwiająco gęsta, a budynki w większości niewykończone, co stwarza wrażenie gigantycznego placu budowy, zbiorowiska baraków, albo… slumsu.



W zabudowie wyróżniają się wieże i kopuły licznych meczetów – nie na darmo Kair nazywa się Miastem Tysiąca Minaretów. Numerem jeden są przepiękne meczety Hassana i Al-Rifai, znajdujące się bardzo blisko cytadeli. Dlaczego zwiedzania przynajmniej jednego z nich nie ma w programie wycieczki?


Mój mężulek nie patrzył jednak na meczety, ani nie liczył anten satelitarnych pokrywających domy-baraki, tylko szalał z obiektywem przy barierce, gdyż udało mu się wypatrzyć na horyzoncie zarysy piramid. Istotnie, warto było przebić się wzrokiem przez smog, bowiem dopiero z perspektywy miasta naprawdę widać, jak ogromne są te budowle.


Smog zaciemnia sprawę, ale na horyzoncie widoczne są piramidy!

Mnie interesowały bardziej detale, robiłam więc zbliżenia na zabudowania mieszkalne inkrustowane maleńkimi meczetami i utrwalałam odpadające tynki, zawalone gruzem dachy, sznury z suszącym się praniem. Robiąc takie zdjęcia czuję się, jakbym wykradała (a potem wywoziła do Polski) cząstkę tego świata – może dlatego sprawia mi to taką przyjemność?



A kiedy już nasyciliśmy się widokami z tarasu, zaczęliśmy przyglądać się ludziom oblegającym Alabastrowy Meczet. Nie dziwiły nas ich twarze, sylwetki, ani to, co robili – ot, ludzie, może o trochę innej niż nasza karnacji. Dziwiły nas natomiast ubiory kobiet. Takiego misz-maszu stylów nie widziałam jeszcze nigdy w życiu. I nie chodzi tylko o to, że mniej więcej połowa kobiet (a może nawet więcej, zwłaszcza tych młodych) chodzi w spodniach, a reszta w długich spódnicach. Nierzadko dolna połowa ciała odziana jest w stylu zachodnim: dżinsy o z grubsza aktualnym modowo kroju i adidasy lub tenisówki. Zaś górna połowa ciała to styl islamu: na głowie i ramionach udrapowana obowiązkowa chusta, a do niej długi, zakrywający biodra i pośladki kabacik, z reguły w formie współczesnego swetra, żakietu lub kurteczki. Śmieszne!



W drodze na parking podziwialiśmy jeszcze uliczny grill – szkoda, że nie działający!


Powrót do hotelu przez miasto trwał ponad godzinę z powodu normalnych tutaj korków. Przez okna autokaru oglądaliśmy ulice Kairu. Wydawały się brudne, biedne i zatłoczone, ale także pełne zimowego życia. W lecie upał wysysa życie z większych arterii – może poza samochodami. Życia w ludzkiej postaci pozostaje niewiele i skupia się ono raczej w bocznych uliczkach.



Nasz hotel, niesławna Mayorca, znajdował się w dzielnicy Zamalek w pobliżu Wieży Kairskiej. Wyglądał (i pachniał), co tu kryć, ohydnie. Serwowano w nim też z dnia na dzień coraz bardziej spleśniałe śniadania. 


A widok z okien mówił sam za siebie…



Jednak miało to swoją zaletę. Mogliśmy się przyjrzeć życiu zwykłej, małej, kairskiej uliczki.



Wieczorem mogliśmy napić się kawy, naprawdę pysznej – z gałką muszkatołową i kardamonem, w zgrzebnym miejscu, które trudno nazwać kafejką, ale za to autentycznym, przeznaczonym dla autochtonów, nie dla turystów.




W tym przybytku kupiliśmy do domu pół kilograma świeżo mielonej kawy z korzennymi przyprawami - pyszności!

No i mogliśmy pójść na sok z trzciny cukrowej, przygotowywany w maleńkiej ulicznej dziupli. Nie twierdzę, że smak tego soku to nektar i ambrozja, lecz wstrętny nie jest i uważam, że spróbować warto. Oprócz zabytków i krajobrazów w podróży liczą się lokalne smaki, zapachy i klimaty.
Sok z trzciny cukrowej jest po prostu... słodki. Smacznego!
 
مرحبا



sobota, 7 marca 2015

Kair - Matka Świata, Ojciec Śmieci

Większość wycieczek z biur turystycznych omija Kair, podwożąc turystów jedynie pod piramidy w Gizie, a czasem w Sakkarze. Tymczasem jest to miasto skryte w smogu, miasto pełne tajemnic, miasto szalone i obłędne, miasto potężne i zapierające dech w piersiach. Nazywane „matką świata”, „miastem-państwem” i „miastem tysiąca minaretów”, zajmuje obszar ponad 200 km2 i jest domem kilkunastu milionów ludzi, lecz ilu – nikt nie wie dokładnie. Szacunki zaczynają się od 16 mln, a kończą na 22 mln. Nieznana jest liczba ludzi zamieszkujących kairskie tabu – Miasto Umarłych, czyli stare cmentarze z grobowcami wykorzystywanymi jako domy mieszkalne przez najbiedniejszych. Do Kairu codziennie jedni przybywają gromadnie, inni zeń odchodzą. Nie sposób nad tym zapanować.
     Dla mnie Kair stanowił najważniejszy punkt programu „Rejs po Nilu”, na który zdecydowałam się właśnie dlatego, że pobyt w tym mieście był przewidziany na całe trzy dni. Jeden dzień trzeba było odliczyć, bo biuro zorganizowało wycieczkę szlakiem piramid (która była udana i zostanie opisana w innym poście). Ale pozostałe dwa poświęciliśmy Kairowi: jeden z biurem, jeden na własną rękę. Opiszę je w kolejnych postach.



Co jest w Kairze najbardziej pociągające? Chyba przede wszystkim to, że Kair ma swoje podwójne tabu: Miasto Umarłych i Miasto Śmieci. Turyści nie powinni zapuszczać się ani w ponure alejki Miasta Umarłych, ani między domy w Mieście Śmieci. Dla mnie oznaczało to tylko jedno: zapuścić się właśnie i pooddychać prawdziwym, stęchłym powietrzem! Ale w dzisiejszej dobie naprawdę nie należy tego robić. Mieszkańcy Miasta Umarłych nigdy nie byli życzliwi intruzom i gapiom, zaś rewolucja islamistyczna mogła te animozje jeszcze wzmocnić. Mieszkańcy Miasta Śmieci tolerują wizyty obcych, ale zwiedzanie ich dzielnicy jest dopuszczalne tylko w części ze skalnymi kościołami. Tam są parkingi dla autokarów i tam wolno się kręcić. Lecz o zaglądaniu w kąty części mieszkalnej nie może być mowy. Ludzie z Miasta Śmieci są wprawdzie Koptami, czyli chrześcijanami, nie islamistami, ale rewolucja czyni wszystkich podejrzanymi i podejrzliwymi.

     Podczas gdy zwiedzaliśmy Kair na własną rękę, czyli według własnego widzimisię, cały czas pilnował nas uzbrojony policjant. Oczywiście dla naszego bezpieczeństwa. Policjant stanowczo zabronił nam wyprawy do Miasta Umarłych, to znaczy po prostu nie zezwolił kierowcy busa na zatrzymanie się pod murem, żebyśmy mogli chociaż na kwadrans wejść na teren jednego z zamieszkałych cmentarzy. Tak więc narosło we mnie poczucie niezałatwionej sprawy, którą kiedyś będę musiała załatwić.
     W Mieście Śmieci byliśmy, ale tak jak wszyscy – w koptyjskich kościołach skalnych. Ze wzgórza kościelnego udało się nam popatrzeć z góry na część mieszkalną – chociaż tyle. Obraz był niezapomniany: morze niedokończonych domów z czerwonej cegły i białych anten satelitarnych, a na dachach sterty śmieci. Oprócz tego robiliśmy zdjęcia przez okno busa podczas przejazdu. Muszę jednak przyznać, że to, co najważniejsze, czyli "prawdziwe, stęchłe powietrze" poczuliśmy aż zanadto. Aż strach pomyśleć, jak tam czuć latem, skoro zimą jest tak nieprzyjemnie.



A co jest w Kairze najbardziej urzekające? Dla nas – widok na miasto ze wzgórza pod cytadelą. Ogrom całości i zagęszczenie zabudowań, niezliczona ilość sterczących w zasnute smogiem niebo potężnych minaretów, ukruszone przez ząb czasy kopuły malutkich meczetów, wszechobecne zniszczenie i niedokończenie, wrażenie chaosu i żywiołu, który może maleńką istotę ludzką wciągnąć i sponiewierać, a nawet zabić. To miasto jest kochającą matką tylko dla biednych. Przyjezdni, szczególnie biali i bogaci (choćby względnie), to obcy gatunek, jak przybysze z innych planet. Nigdy nie zrozumieją do końca, czym jest Kair. Kair ich łaskawie przyjmuje, bo przywożą pieniądze, lecz w głębi siebie - odrzuca. A jednak mam wrażenie, że mogłabym pokochać to miasto.




 

Co w Kairze oglądać? Wszystko, co się da. Cytadelę, meczety, kościoły koptyjskie, pałace, Nilometr i Muzeum Narodowe. Targi, uliczne kafejki, zakorkowane ulice i stacje metra.








Można tam spędzić tydzień, a nawet miesiąc. Chłonąć kolory i atmosferę, przysiadać na krzesełku wystawionym na chodnik, popijać kawę z kardamonem i gałką muszkatołową, pykać sziszę. Przyglądać się ludziom, trochę innym niż my, a trochę do nas podobnym. Wymieniać z nimi uśmiechy i zastanawiać się, czy na pewno są szczere. Porównywać ciężary ich ustawicznej walki o przetrwanie i jednoczesnej niefrasobliwości, cieszenia się chwilą. Poznawać zimowy rytm ich życia, tak inny od letniego marazmu.

Kair ma w sobie coś mrocznego, brudnego i śmierdzącego, a zarazem jest po prostu wspaniały, pełen godności i blasku. Chciałabym tam wrócić i poczuć to wszystko jeszcze raz…

sobota, 28 lutego 2015

W Nilu nie ma krokodyli


- Skąd ty jesteś, krokodylu?
- Ja? Znad Nilu (…)

Żyje na świecie gatunek gada o nazwie krokodyl nilowy. Jego nazwa wskazuje, że powinien żyć w Nilu. I co, żyje? Niby tak – ale tylko na odcinku pomiędzy źródłami rzeki a Tamą Asuańską (a poza tym prawie na całym kontynencie afrykańskim). Wierszyk Jana Brzechwy wprawdzie nie kłamie, jednak może napędzić niepotrzebnie stracha turystom planującym standardowy rejs w dół Nilu, rozpoczynający się w Asuanie. Wszyscy wiedzą, że krokodyl nilowy może być niebezpieczny – słyszało się o różnych atakach na ludzi w południowej Afryce. Co roku w paszczach tych zwierząt-ludojadów ginie co najmniej kilkaset osób. Ludzie boją się krokodyli, gdyż mają one podły zwyczaj polowania z zasadzki. Leżą w wodzie przy brzegu, prawie całkiem zanurzone, i gdy pojawia się potencjalny obiadek, wszystko rozgrywa się błyskawicznie: hyc, plask, łaps i chaps! Do tego jeszcze mają, cwaniaki, specjalną zastawkę w gardle, dzięki której mogą czyhać podwodą z już otwartą paszczą, a woda wcale się do niej nie nalewa! A jeżeli nawet nie zapolują na człowieka, to zapolują na jego krowy…

Krokodylica z dwoma młodymi w wiosce nubijskiej (Asuan) - słodka, nieprawdaż?

Dawno, dawno temu, gdy w Egipcie rządzili faraonowie, krokodyle wygrzewały się z dnia na nilowych plażach i polowały nocą na przychodzące do wodopoju bawoły, zebry, antylopy oraz młode słonie, zaś w ich braku na ryby, inne krokodyle i czasem na ludzi. Człowiek nie śmiał jednakże tknąć żadnego krokodyla, albowiem było to zwierzę święte, reprezentujące boga Sobka, otaczane czcią. Sobek noszący dumnie głowę krokodyla to bardzo ważne i wręcz straszliwe bóstwo egipskie, ponieważ miał być jedną z dusz najpotężniejszego boga - Ra. Według mitologii starożytnych Egipcjan to właśnie Sobek był pierwszym obiektem, który wynurzył się z chaosu, by stworzyć świat.  

Wizerunek boga Sobka na ścianie świątyni w Kom Ombo.

Starożytni Egipcjanie wierzyli, że liczba krokodyli w Nilu zapowiada obfitość zbiorów po jego wylewie, dlatego też pragnęli, by było ich jak najwięcej.

Figurka wotywna ofiarowana bogowi Sobkowi przez kapłana Nebnefera - Muzeum Krokodyli, Kom Ombo.

Miejscem szczególnie związanym z krokodylami była świątynia w Kom Ombo (po polsku: w Ombrii), mająca charakter panteonu. Jest to świątynia ptolemejska, co oznacza ni mniej, ni więcej, tylko to, że wybudowano ją w pierwszym tysiącleciu p.n.e. Dedykowano ją dwóm triadom bóstw: w lewej części m.in. Haroerisowi (wcieleniu Horusa) i jego rodzinie, zaś w prawej części Sobkowi i jego rodzinie. Jest to jedyna zachowana w tak dużym stopniu świątynia na brzegu Nilu – a dawno temu wzniesiono ich wiele. Większą część budowli unicestwiły wprawdzie żywioły: ściany, pylony i pierwszy dziedziniec pochłonął Nil, a dach zawalił się podczas trzęsienia ziemi, jednak wciąż można oglądać to, co – jak wyczytałam w przewodniku – niejaka Amelia Edwards, angielska pisarka i podróżniczka, nazwała „cudownym torsem”. Istnienie zaś „cudownego torsu” zawdzięczamy… pustyni. Piasek zasypał resztki świątyni w Kom Ombo po sam dach, co obroniło je przed skasowaniem przez chrześcijan (a dokładniej – koptów).   

Kilka „świętych” zasad konstrukcji świątyń zostało naruszonych w Kom Ombo, więc śmiało można uznać, że jest to przybytek jedyny w swoim rodzaju. Świątynia w Kom Ombo jest np. jedyną w Egipcie świątynią o symetrii osiowej. Znaczy to, że ma dwa osobne wejścia, dwa sanktuaria i składa się z dwóch przylegających do siebie, zwierciadlanych połówek.

Symetryczna, podwójna świątynia w Kom Ombo.


Odbiegliśmy już zbyt daleko od krokodyli…. Tymczasem u stóp świątyni w Kom Ombo, na łasze piasku wyniesionego na brzeg przez zakręt Nilu, miały swoje ulubione miejsce leżakowania te zwierzęta. Hodowano je także w sadzawce przed panteonem. Traktowano je z nabożeństwem, a to oznacza, że były pośmiertnie balsamowane i grzebane w trumnach na specjalnym cmentarzu. W katakumbach Kom Ombo archeolodzy odkryli około 300 mumii krokodyli. Jak wierzyli Egipcjanie, duch Sobka po śmierci danego krokodyla wcielał się w inny okaz zwierzęcia.

Tak opakowywano krokodyle ofiarne, poświęcane Sobkowi przez pielgrzymów - Muzeum Krokodyli w Kom Ombo.

Trzy z nich można zobaczyć w małej kaplicy bogini Hathor. Doprawdy nie wiem jak to się stało, że zabrakło nam czasu na ich obejrzenie, prawdopodobnie zbyt długo marudziliśmy w nowym Muzeum Krokodyli, eksponującym repliki (tak powiedział strażnik) krokodylich mumii. No i nasz przewodnik, czarnooki Michael, zbyt długo snuł swe opowieści, z których i tak zapamiętać dało się tylko kilka zdań. Ale stało się i mamy teraz cel następnej wizyty w świątyni Kom Ombo.

Jaki był los krokodyli hodowanych przy świątyniach? Żyły w luksusie, co było częścią kultu. Kult krokodyli wiązał się z dwoma bóstwami: Sobkiem, wcieleniem boga słońca Ra, oraz Sebekiem, bogiem płodności. Jednakże nadchodził czas, gdy krokodylom skręcano karki, by następnie uczynić je obandażowanymi mumiami i sprzedać pielgrzymom. Pielgrzymi kupowali mumie po to, by złożyć je bogom w ofierze. Taka ofiara miała być formą komunikacji pomiędzy ludźmi na ziemi a bogami.

Wizerunek boga Sobka (z prawej) i jego żony - świątynia w Kom Ombo. 

Początkowo mumifikowano krokodyle nader starannie, nacierając ich ciała balsamem i wkładając między bandaże precjoza z prawdziwego złota. Z czasem przestawiono się na masową produkcję mumii na sprzedaż. Zaniechano wkładania ozdób i balsamowania, owijano tylko ciała zwierząt bandażami i zalewano żywicą, by je odizolować od flory bakteryjnej. Obrazy uzyskane metodą tomografii komputerowej dowodzą, że zdarzały się także niecne oszustwa. Produkowano bowiem fałszywe mumie twardych, łuskowatych zwierząt (ryb, węży i krokodyli), w których pod bandażami nie było nic oprócz patyków, kawałków potłuczonej ceramiki, kości i innych tego typu śmieci.

Mumie krokodyli w gablocie Muzeum Krokodyli, Kom Ombo.
  
Ale wracajmy do ziemskich istot zwanych Crocodylus niloticus, czyli krokodyli nilowych. Gdy pieśń starożytności wraz ze wszelkimi jej wierzeniami przebrzmiała na dobre, w Egipcie zaczęto poławiać krokodyle dla ich mięsa (moim zdaniem gumowatego) oraz mocnej, ozdobnej skóry. W 1971 r. wybudowano na Nilu Wielką Tamę Asuańską, wskutek czego powstało olbrzymie jezioro zalewowe nazwane na cześć egipskiego prezydenta Jeziorem Nasera. Większość krokodyli zaaklimatyzowała się w tym jeziorze, tama zaś nie pozwalała im na przedostanie się do dolnego Nilu. Te, które jeszcze pozostały za tamą, zostały szybko wytrzebione. Jeżeli człowiek mógł zlikwidować swego groźnego wroga, a przy tym najeść się mięsa i wykorzystać inne części ciała, robił to z przekonaniem i najlepiej jak potrafił. W ten sposób dziś w Nilu, po którym podróżują rzesze turystów z całego świata, krokodyli nie ma.

Turysta nie może jednak powrócić znad Nilu rozczarowany totalnym brakiem krokodyli. Trzeba mu zafundować atrakcję z odrobinką adrenalinki… I tak w wiosce nubijskiej k/Asuanu można sfotografować się z młodym, jędrnym krokodylem w objęciach:


Na Wyspie Bananowej w Luksorze chłopak oprowadzający grupę po plantacji bananów pokazuje turystom krokodyle zębiska w otwartej paszczy. A jak to robi? Otóż krokodyl, osobnik średniej wielkości, siedzi uwięziony w czymś w rodzaju zakratowanej studni:


Chłopak bierze kij, wsuwa go przez kraty i dźga zwierzę, aż to zaczyna syczeć z bólu i kłapać paszczą. Sprawny fotograficznie turysta zdoła utrwalić na matrycy „potwora” z rozwartym pyskiem pełnym kłów. No comments! Wstyd powiedzieć, ale i my to zrobiliśmy. Teraz mamy moralniaka…


مرحبا

PS. Źródła informacji: zanotowane wypowiedzi przewodnika wycieczki (egiptologa), Egipt – praktyczny przewodnik (wyd. Pascal, 2003), „Animal mummy” (www.wikipedia.org), “Nile crocodile (Crocodylus niloticus)” (www.arkive.org).